Choć europejski rynek stolarki otworowej opiera się na normach i procedurach, w praktyce zdarza się, że rządzą nim lokalne interpretacje przepisów. Maciej Żyła z Laboratorium Techniki Budowlanej w rozmowie z nami zdradza kulisy badań, które trafiają do niego z całej Europy.
W tej części rozmowy Maciej Żyła, kierowniki ds. jakości w Laboratorium Techniki Budowlanej, opowiada o tym, jak w praktyce funkcjonuje europejski rynek stolarki komentując m.in. dodatkowe wymogi techniczne, które niektóre państwa Unii stosują wobec zagranicznych producentów. Ponadto zdradza kulisy badań próbek napływających z Ukrainy i innych krajów Wschodu, komentuje realną jakość tych wyrobów oraz wyjaśnia, jak doszło do uzyskania przez polskie laboratorium akredytacji SBSC w Szwecji.
Czy do laboratorium zgłaszają się producenci ze Wschodu, na przykład z Ukrainy, którzy chcieliby przebadać swoje wyroby?
Tak, takie przypadki zdarzają się od dawna. Badamy produkty firm ukraińskich już od około 2013 roku. Nie jest to więc nowe zjawisko, bywały okresy, że każdego roku mieliśmy kilku takich producentów. Zazwyczaj były to firmy, które sprzedawały swoje wyroby na rynki zachodnioeuropejskie, głównie do Niemiec, niekoniecznie w samej Ukrainie.
Nie mieliśmy problemu, by takie badania przeprowadzić, a ich wyniki były uznawane na Zachodzie. Największym utrudnieniem okazywały się kwestie celne, ponieważ urzędy nie zawsze rozumiały, że produkty przyjeżdżają wyłącznie do badań, a nie w celu sprzedaży (wyroby po przekroczeniu granic Unii Europejskiej powinny zostać oclone). Zdarzały się sytuacje, gdy samochód z kilkoma oknami stał na granicy dwa tygodnie, zanim ktoś zrozumiał, że to nie jest towar handlowy, tylko próbki do badań laboratoryjnych. Ostatecznie zawsze udawało się to wyjaśnić, ale kosztowało to sporo nerwów i czasu.
Jak te okna wypadły w testach?
Te próbki nie były złe pod względem parametrów technicznych, wyniki mieściły się w granicach przyzwoitości. Natomiast wizualnie i pod względem wykonania zdecydowanie odstawały od naszych standardów. Widać było, że poziom reżimu technologicznego i dbałości o detale jest tam inny. To nie były okna, które u nas przeszłyby próbę oceny estetycznej, zwłaszcza wśród producentów, którzy działają na rynkach zachodnich.
Zresztą podobne sytuacje zdarzają się nie tylko w przypadku firm ze Wschodu. Widziałem też produkty z krajów zachodnich, które w Polsce nie wzbudziłyby zachwytu, a mimo to zdobywają uznanie na tamtejszych targach. Czasem okno może wyglądać przeciętnie, ale parametry ma bardzo dobre i odwrotnie. To pokazuje, że estetyka i jakość techniczna nie zawsze idą w parze.
Czy w ostatnim czasie wzrosło zainteresowanie badaniami ze strony producentów zza wschodniej granicy?
Nie, wprost przeciwnie, można nawet powiedzieć, że nieco spadło. W ostatnich latach zgłasza się do nas mniej firm ze Wschodu niż wcześniej. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy nawet klientów z Rosji, którzy chcieli sprawdzić swoje produkty w naszym laboratorium. Badania zostały przeprowadzone normalnie, nie rozróżniamy producentów według kraju pochodzenia, liczy się tylko chęć weryfikacji jakości.
Pamiętam nawet jedną próbkę drzwi przeciwwłamaniowych od rosyjskiego producenta, która – ku naszemu zaskoczeniu – przeszła testy bardzo dobrze. To pokazuje, że zainteresowanie jakością i badaniami laboratoryjnymi istnieje po obu stronach granicy, choć dziś takich przypadków jest mniej, głównie z powodów logistycznych i politycznych.
Jak doszło do tego, że państwa laboratorium uzyskało akredytację SBSC w Szwecji?
Inicjatywa wyszła od naszego klienta, producenta z Estonii, który kieruje swoje wyroby na rynek szwedzki. Tamtejsze przepisy są bardzo precyzyjne – jeśli produkt ma być stosowany w obiektach o określonym przeznaczeniu, np. w urzędach czy więzieniach, badania muszą być wykonane przez laboratorium znajdujące się na liście jednostek uznanych przez SBSC.
Problem w tym, że ten estoński producent miał już u nas przebadanych kilkanaście wyrobów, zgodnie z obowiązującymi normami europejskimi. Szwedzi szybko zauważyli, że wszystko jest w porządku technicznie, ale formalnie wymagaliby ponownego badania w swoim kraju. Na szczęście ktoś po stronie szwedzkiej uznał, że to nie ma sensu, i zaproponował prostsze rozwiązanie: akredytować nasze laboratorium, skoro już współpracujemy z tym producentem i spełniamy wszystkie wymogi.
Proces trwał ponad rok. Odbył się audyt z udziałem szwedzkiego eksperta, który bardzo pozytywnie ocenił nasze procedury i sposób prowadzenia dokumentacji. Co więcej, mam wrażenie, że niektóre rozwiązania z naszego systemu opisu badań zostały później przez nich przejęte. Finalnie więc – dzięki inicjatywie klienta i otwartości strony szwedzkiej – zyskaliśmy akredytację SBSC, a tym samym możliwość oficjalnego potwierdzania badań uznawanych w całej Skandynawii.
Niektóre kraje, jak choćby Francja, od lat chronią swój rynek poprzez dodatkowe wymogi techniczne i lokalne regulacje. Jak pan ocenia takie podejście?
Nie mam wątpliwości, że to przede wszystkim forma ochrony rynku. Gdyby Francuzi nie wprowadzali dodatkowych barier, ich rynek zostałby zdominowany przez polskich producentów. Oni dobrze wiedzą, że nie są w stanie konkurować z nami ani jakością, ani terminowością dostaw, ani elastycznością produkcji.
Proszę mi wierzyć, że okna produkowane we Francji czy w Niemczech wcale nie są lepsze od polskich, często wręcz przeciwnie. Polskie firmy są nowoczesne, dobrze zorganizowane i mają ogromne doświadczenie w realizacji wymagań rynków zachodnich. Nic dziwnego, że takie kraje próbują się zabezpieczyć dodatkowymi wymogami.
Co w takim razie z ideą wspólnego rynku europejskiego i znakiem CE, który miał gwarantować swobodny obrót produktami?
Oficjalnie znak CE miał oznaczać, że produkt spełnia wymagania i może być sprzedawany w całej Unii. W praktyce coraz częściej pojawiają się lokalne interpretacje przepisów albo dodatkowe wymagania, które wydłużają proces wprowadzenia wyrobów na rynek.
Nie chcę popadać w teorie spiskowe, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to po prostu efekt naszej rosnącej pozycji. Polscy producenci radzą sobie na Zachodzie coraz lepiej, więc naturalną reakcją jest próba przyhamowania tego napływu. Nie widzę innych racjonalnych powodów, dla których część krajów unijnych zaczyna tworzyć dodatkowe bariery.
Czy w takim razie Polska powinna stosować podobną strategię i chronić własny rynek przed tańszą konkurencją ze Wschodu, np. z Rumunii czy Ukrainy?
Tylko, że kto do nas dziś przyjeżdża sprzedawać okna? W praktyce takich przypadków prawie nie ma. Oczywiście pojawiają się głosy, że producenci z Rumunii czy Ukrainy w przyszłości mogą próbować wejść na nasz rynek z tańszymi produktami, ale na razie to raczej teoria.
Mieliśmy okazję badać wyroby zarówno rumuńskie, jak i ukraińskie. I trzeba powiedzieć wprost – to jeszcze nie jest ta jakość, jaką prezentują polscy producenci, zwłaszcza ci, którzy działają na rynkach zachodnich. To zupełnie inny poziom przygotowania technicznego i organizacyjnego.
A co, jeśli w przyszłości producenci ze Wschodu nauczą się technologii i zyskają przewagę kosztową? Czy to może być realne zagrożenie dla polskich firm?
Takie ryzyko zawsze istnieje, ale nie traktowałbym go jako bezpośredniego zagrożenia. Żeby konkurować z polskimi firmami, trzeba mieć nie tylko tanią produkcję, ale też dobrą logistykę, sieć sprzedaży, serwis i zaufanie klientów. To się buduje latami.
Poza tym nasze koszty wciąż są znacznie niższe niż na Zachodzie, a producenci potrafią się bardzo szybko dostosować do zmian. Oczywiście jeśli Ukraina zbliży się do Unii Europejskiej i otworzy swój rynek, może to wpłynąć na układ sił, ale to proces rozłożony na wiele lat.
Nie uważam, żebyśmy dziś mieli „wroga u bram”. Wręcz przeciwnie – wierzę w naszych producentów. Już nie raz pokazali, że potrafią odnaleźć się w każdej sytuacji. Poradzimy sobie nawet z Rumunami, jeśli zajdzie taka potrzeba. W końcu w kogo mamy wierzyć, jeśli nie w swoich?