W świecie polityki diabolizacja przeciwników stała się codziennością. Ale czy ten sam mechanizm nie przenika dziś także do gospodarki? Czy w debacie ekonomicznej nie zastępujemy faktów emocjami, a argumentów – etykietami? I czy rzeczywiście umiemy później z tej demonizacji się wycofać?

Etykietyzacja, diabolizacja i dediabolizacja: nowa dynamika debaty publicznej
Od pewnego czasu na Zachodzie obserwujemy renesans konserwatyzmu i nacjonalizmu. To zjawisko – potwierdzane regularnie przy urnach wyborczych – stawia liberalne demokracje i tradycyjne elity polityczne przed poważnym wyzwaniem. Dotychczasowa dominacja mediów głównego nurtu, wsparta polityczną poprawnością, okazuje się niewystarczająca do utrzymania wpływów i skutecznego marginalizowania sił narodowej prawicy.
W odpowiedzi coraz częściej sięga się po etykietyzację, która przybiera formę diabolizacji – nie wystarczy już polemizować z przeciwnikiem – trzeba go zohydzić. Przypisuje się mu cechy skrajnie negatywne, demonizouje poglądów i ich samych. Odpowiedzią na to staje się z kolei zjawisko dediabolizacji, czyli udawadnianie, że stereotypowe podejście do aksjologii, poglądów czy postaw i ich etykietyzacja ma charakter głównie marketingowy i jest przy tym mało skuteczne.
Przykładem tego mechanizmu może być transformacja francuskiego Frontu Narodowego. Partia ta, poprzez zmianę nazwy na Rassemblement National (2018), przejęcie przywództwa przez Marine Le Pen (2011) oraz korektę akcentów programowych, konsekwentnie zmierza do dediabolizowania partii.
Warto podkreślić, że opisany mechanizm nie ogranicza się do polityki. Podobne zjawiska obserwujemy w gospodarce i debacie publicznej, gdzie miejsce rzeczowej analizy coraz częściej zajmuje uproszczone etykietowanie. Co istotne i symptomatyczne, zjawisko to obserwujemy nie tylko na „Starym Zachodzie”, lecz coraz wyraźniej także w Polsce, gdzie stopniowo wypiera ono uczciwą debatę. Aby nie być gołosłownym, kilka przykładów potwierdzających zasadność przywołanej tendencji.
Kluczowe przykłady diabolizacji, a w efekcie dediabolizacji
Zjawiska diabolizacji i dediabolizacji nie są jedynie teoretycznymi konstruktami – mają realne przełożenie na sposób prowadzenia debaty publicznej i gospodarczej. W wielu przypadkach uproszczony obraz rzeczywistości zastępuje pogłębioną analizę, co prowadzi do powielania mitów i schematów. Poniżej przedstawiono kilka przykładów, które dobrze ilustrują ten mechanizm w praktyce.
Demonizacja państwa: między ideologią a rzeczywistością
Jednym z kluczowych przykładów diabolizacji – a w konsekwencji także dediabolizacji – jest bezrefleksyjna wiara, że fiskalne obciążenia i regulacyjna rola państwa stanowią uniwersalne zło, które tłumi przedsiębiorczość i obniża efektywność gospodarczą. Propagandowe hasło „mniej państwa i mniej podatków” brzmi nośnie, ale w praktyce okazuje się mało użyteczne.
Tymczasem redystrybucja dochodu narodowego oraz aktywność państwa w zakresie zapewniania jakości życia obywateli są niezbędne z perspektywy realizacji celów społecznych i utrzymania bezpieczeństwa socjalnego. Kluczowe pozostaje jednak istnienie społecznego konsensusu co do aksjologii oraz wysoki poziom profesjonalizmu i kompetencji instytucji państwowych.
Imigracja jako zagrożenie a nie szansa
Jednym z często spotykanych uproszczeń w debacie publicznej jest przekonanie, że imigracja jest zjawiskiem z gruntu negatywnym. Tymczasem wobec gwałtownie starzejących się społeczeństw Europy, niskiego przyrostu naturalnego i rosnących obciążeń emerytalnych, utrzymanie dotychczasowego poziomu życia bez napływu imigrantów staje się praktycznie niemożliwe.
Wyzwaniem nie jest sama imigracja, lecz stworzenie jasnych kryteriów dotyczących oczekiwań wobec potencjalnych przybyszy – zwłaszcza w zakresie ich gotowości do integracji, akceptacji norm kulturowych i wkładu w rozwój społeczeństw przyjmujących.
W obliczu emocji, jakie wywołuje temat migracji, warto sięgnąć po głos rozsądku płynący z literatury. Pisarz pochodzący z Mazur, Siegfried Lenz (1926–2014), trafnie zauważył: „(…) wielkie zawieruchy przetrwają tylko Ci, którzy zapuścili korzenie (…)”1 oraz „(…) w każdym okresie ludziom odbierano ich Ojczyznę; nie ma epoki, w której nie byłoby wygnanych, wypędzonych, uchodźców. Zawsze, we wszystkich stronach świata, zmuszano ludzi, by ratowali się ucieczką na obczyznę…Po biblijnych tajfunach, po ślepych atakach gniewu i wściekłości historii dla wielu, których los rozproszył i rozmiótł, nie było już powrotu. Wszyscy respektowali ich żal po tym, co stracili, ale też każdy oczekiwał od nich gotowości do nowej wspólnoty, w obcym kraju (…)”2.
W polskim kontekście warto przypomnieć, że przez niemal dwa stulecia sami byliśmy narodem korzystającym z możliwości, jakie daje migracja – zarówno pod względem ekonomicznym, jak i politycznym (sukces polskiej transformacji ustrojowej).
Pracownik jako koszt, nie kapitał
Wciąż pokutuje przekonanie, że pracownik jest z natury roszczeniowy, mało lojalny i stanowi wyłącznie koszt, a nie wartość dodaną dla organizacji. W tej narracji pracobiorca jawi się jako obciążenie, które najlepiej byłoby ograniczyć za pomocą automatyzacji, zminimalizować rolę działów HR i uniezależnić właścicieli od czynnika ludzkiego. Motywacja – w takim ujęciu – sprowadza się niemal wyłącznie do poziomu wynagrodzenia.
Takie myślenie coraz wyraźniej okazuje się anachroniczne, choć zmiana świadomości wśród właścicieli i menedżerów zachodzi powoli. Dziś nie wystarczy już jedynie formalne przejście od podejścia przedmiotowego do podmiotowego – szczególnie w przypadku młodego pokolenia pracowników. Coraz częściej oczekują oni realnej partycypacji, transparentności działań firmy oraz zrozumienia jej celów i priorytetów.
Kluczowe stają się także pozapłacowe formy motywacji. Dla wielu kandydatów reputacja pracodawcy oraz perspektywy rozwoju osobistego i zawodowego stają się kryteriami ważniejszymi niż sama wysokość wynagrodzenia. W zamian są gotowi na silną identyfikację z misją firmy i jej wartościami.
Niedoceniany potencjał pracowników 50+
Wciąż powszechne jest dyskryminujące podejście do pracowników z pokolenia 50+, często traktowanych jako „zło konieczne” – tymczasowy substytut preferowanej, lecz niedostępnej na rynku młodszej kadry. W rezultacie osoby w tym przedziale wiekowym rzadko trafiają w centrum zainteresowania decydentów w firmach. To z kolei wzmacnia bierne postawy wśród samych pracowników, koncentrujących się głównie na bezpiecznym dotrwaniu do wieku emerytalnego.
Takie podejście to poważny błąd strategiczny. W obliczu niekorzystnych trendów demograficznych i deficytu rąk do pracy, aktywizacja zawodowa osób 50+ oraz tworzenie warunków do wydłużenia ich aktywności zawodowej może przesądzać o stabilności i trwałości wielu przedsiębiorstw.
Pokolenie 50+ – przy odpowiednim podejściu zarządzających (bez oczekiwania na nowe przywileje podatkowe dla biznesu ze strony rządzących) – dysponując bogatym doświadczeniem, kompetencjami i dojrzałością zawodową, może stanowić jeden z filarów efektywnego funkcjonowania organizacji. Co więcej, przedstawiciele tej grupy często wykazują wysoki poziom lojalności, utożsamiają się z celami firmy i nie ustępują młodszym pokoleniom pod względem efektywności pracy.
Właściciel jako nieomylny władca?
Wciąż można spotkać postawę właścicieli, według której doświadczenie i dorobek wystarczają, by skutecznie zarządzać bez konieczności rozwijania kompetencji społecznych czy uwzględniania tzw. miękkich aspektów zarządzania. W ich ocenie nowoczesne systemy informatyczne zapewniają pełne możliwości monitoringu, a jasno określona hierarchia celów oraz mierniki efektywności zwalniają ich z obowiązku bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Od relacji mają przecież kadrę menedżerską. Pracownicy – ich zdaniem – powinni po prostu pracować, a nie zastanawiać się nad racjonalnością celów firmy. A już na pewno nikt nie ma prawa zaglądać im do kieszeni – bo to ich pieniądze. Kto chce mieć wpływ na zarządzanie, niech założy własną firmę.
Strategia? Zdaniem wielu – zbędna fanaberia. Firma to przecież ich własność, ich pieniądze, ich ryzyko. To oni decydują o kierunku działań, a nie zatrudnieni, którym płacą za realizację zadań, nie za myślenie o sensie tych działań. Takie podejście, choć nadal niestety spotykane, rozmija się z realiami współczesnego zarządzania.
Praktyka, a zwłaszcza rozmowy z pracownikami, dowodzą, jak bardzo mylna i krótkowzroczna jest to perspektywa. Ich wiedza, świadomość priorytetów i potencjalne zaangażowanie – przy odpowiednim podejściu – potrafią wprost przełożyć się na stabilność firmy, jej odporność na wstrząsy i realny wzrost efektywności.
Percepcja obciążeń fiskalnych
Wśród właścicieli firm często słychać głosy, że obciążenia fiskalne nadmiernie redukują ich zyski z prowadzonej działalności gospodarczej. Jak to barwnie ujął jeden z właścicieli znanej polskiej marki: „Od lat pracuję tylko na podatki i konsumuję przysłowiową cienką zupkę, marząc o prawdziwej zupie z wkładką”.
Trudno zaprzeczyć, że wysokość opodatkowania biznesu w Polsce to kwestia kontrowersyjna i zależna od punktu widzenia – ten z kolei uwarunkowany jest miejscem w strukturze społecznej. Nikt rozsądny nie kwestionuje prawa przedsiębiorców do życia na wyższym poziomie niż przeciętny pracownik. Trudno też odmówić im prawa do dodatkowego wynagrodzenia za ponoszone ryzyko – zarówno zawodowe, jak i osobiste. Wreszcie, mało kto kwestionuje, że prowadzenie działalności gospodarczej powinno przynosić większy zysk niż inwestowanie w bezpieczne instrumenty finansowe.
W dyskusjach o takiej tematyce, zawsze pozwalam sobie rekomendować właścicielom i zarządzającym drobne ćwiczenie: podsumowanie, ile prywatnych kosztów – formalnie niebędących kosztami uzyskania przychodów – lokują w firmie. Mówiąc obrazowo: wielu właścicieli i zarządzających nie potrafi precyzyjnie określić, ile kosztuje paliwo do użytkowanego samochodu, jego leasing czy ubezpieczenie – i to tylko na przykładzie jednego obszaru kosztowego. Zadziwiająco często pełna świadomość tych wydatków pojawia się dopiero w momencie sprzedaży firmy nowemu właścicielowi.
Brukselski biurokratyzm czy realne wsparcie?
Unia Europejska bywa postrzegana jako zbędny, nadmierny regulator – czynnik zakłócający konkurencję, zwiększający koszty i biurokratyzujący procesy gospodarcze. Takie opinie, choć obecne zwłaszcza na polskim rynku, nawet przy dużej rezerwie wobec działań brukselskiej technokracji, powinny być formułowane z większą rozwagą.
Warto przypominać o roli, jaką odgrywają środki unijne w finansowaniu inwestycji rozwojowych poszczególnych firm, szczególnie tych stawiających na innowacyjność. Nie do pominięcia są także fundusze przeznaczane na dopłaty bezpośrednie – zwłaszcza w rolnictwie – czy ekwiwalenty za zaprzestanie działalności w wybranych sektorach, jak choćby rybołówstwo. Istotne pozostają także środki wspierające szkolenia oraz poprawę warunków socjalnych pracowników.
Nie sposób wreszcie pominąć znaczącego wpływu funduszy europejskich na poprawę stanu polskiej infrastruktury – szeroko rozumianej. Bez unijnego wsparcia dojazd do wielu zakładów produkcyjnych, jak i logistyka dostaw w licznych branżach, byłyby dziś skrajnie niewydolne, a przez to generowałyby koszty trudne do udźwignięcia nawet dla stabilnych przedsiębiorstw.
Zamiast demagogii – pragmatyzm, fakt i wspólnota celów
Pora na wnioski. Toczone w przestrzeni publicznej – społecznej i gospodarczej – spory, ocierające się o demagogię, pozbawione merytorycznego rdzenia, oparte na politycznej poprawności, etykietyzacji i diabolizacji, nie wnoszą realnej wartości. Ich głównym efektem jest antagonizowanie środowisk i pogłębianie społecznych podziałów.
Zachowując pełne prawo do krytycznego oglądu rzeczywistości, warto jednak stawiać na krytykę konstruktywną – opartą na faktach, wolną od ideologicznego zacietrzewienia. W przestrzeni biznesowej racjonalności powinien towarzyszyć pragmatyzm, otwartość i zrozumienie znaczenia partycypacji pracowników w budowie wartości dodanej.
Trwały sukces w biznesie oraz stabilność organizacji rodzą się tam, gdzie istnieje poczucie wspólnoty celów i korzyści – gdzie każdy interesariusz ma realny udział w życiu firmy, a nie jedynie wykonuje przypisane mu zadania.
Przypisy
1 S. Lenz, [1971], „Lekcja niemieckiego”. Wyd. Czytelnik, Warszawa.
2 S. Lenz, [1991], „Muzeum Ziemi ojczystej”, Wyd. Czytelnik, Warszawa.